piątek, 24 września 2010

NFL - Week 2 - Saints at 49-ers


  Mamy już za sobą drugą kolejkę najpopularniejszej ligi futbolu amerykańskiego na świecie. Przyznam szczerze, że z poprzedniej nie miałem okazji widzieć ani jednego spotkania, ale po 2 obejrzanych meczach tej kolejki, obiecuję sobie w przyszłości to zmienić. Padło na dwa spotkania - Wikingów z Delfinami oraz Świętych z 49-tkami. Skupię się na tym drugim meczu, który kończył week 2 w NFL.
  Ekipa z San Fransico podejmowała na swoim rodzimym Candlestick Park gości z Nowego Orleanu. Saints mieli na koncie zwycięstwo z pierwszego tygodnia zmagań, zaś 49-ers po sromotnej porażce z Seattle (31-6) mieli nadzieję na powrót do gry.
 
Rozgrywający 49-ers A.Smith w pierwszej kwarcie
chyba zapomniał jak się gra w futbol.

  Jednak pierwsza kwarta zaczęła się dla nich tragicznie. Pierwsza akcja i pierwszy fumble, który zakończył się w ich własnym endzone(safety) co już na wstępie dało dwupunktową przewagę Saints. Już cztery minuty później, dzięki jednemu z bohaterów ostatniego Super Bowl, a mianowicie Drew'a Breesa (quaterback Saints), mogliśmy oglądać jak RB Reggie Bush zdobywa przyłożenie (touchdown) i po extra poincie zdobytym przez Hartleya mamy już 9-0 dla obrońców tytułu. O grze 49-tek nie ma co za dużo wspominać, oprócz słabej gry Smitha, który zaliczył jeden interception i mimo tego, że była spora szansa na zdobycie TD, to nawet nie skończyło się na field goalu. Wszystko więc wskazywało na to, że ekipa z San Fransico zostanie rozniesiona przez Nowy Orlean. Nic bardziej mylnego.
   W drugiej kwarcie można było zaobserwować niespodziewaną pobudkę gospodarzy, o czym może świadczyć prawie jedenastominutowe (z 15) posiadanie piłki. O tym jak się gra przypomniał sobie także QB 49-tek-Adam Smith. Jednak największy wkład w owe przebudzenie przypisałbym RB Frankowi Gore, który popisał się kilkoma świetnymi akcjami, co zaowocowało pierwszym TD dla San Francisco w 6 minucie drugiej kwarty. I choć piłka przeszła w ręce Saints, to po 3 minutach rajd gospodarzy zaczął się na nowo. Jednak obrona Świętych mimo wysiłków Smitha i Gore'a, który stał się chyba moim ulubionym biegaczem w całym NFL, skutecznie powstrzymała San Francisco przed objęciem przewagi, a nawet na minutę przed końcem kwarty odebrała 49-tkom piłkę przez fumble TE Delanie Walkera, przez co tablica wyników po zakończeniu drugiej kwarty pokazywała wynik 9-7, choć z powodzeniem mogłaby 9-14 a nawet więcej, gdyby San Francisco udało się znaleźć sposób na ciężką do zgryzienia obronę Świętych.


  Kolejna odsłona meczu była już bardziej wyrównana, bo choć skończyła się bilansem po jednym TD dla gości i gospodarzy, to jednak gracze Saints byli głównie przy piłce (ponad 9 minut). Dobrze zagrała obrona gospodarzy, która pozwoliła Świętym przy prawie pięciominutowym posiadaniu piłki, dojść tylko 6 jardów za własne pole. Po tym nastąpił dwuminutowy drive gospodarzy zakończony TD zdobytym przez RB Anthony'ego Dixona, dzięki któremu pierwszy raz objęli prowadzenie w meczu. Jednak niezrażona tym ekipa z Orleanu 5 minut później po raz kolejny odskakuje 49-tkom na 2 punkty, po TD Davida Thomasa (TE). Gospodarzom zostają dwie minuty kwarty, podczas których zdołają wejść tylko na połowę swego pola (25 y.), po czym są zmuszeni oddać piłkę po nieudanej walce o zdobycie pierwszej próby.

   Choć mecz do tej pory nie wydawał się niczym szczególnym oprócz tego, że był wyrównany, to czwarta kwarta zaspokoiła oczekiwania każdego fana futbolu amerykańskiego. Święci prowadzili 16-14 i to właśnie oni rozpoczęli ostatnią odsłonę meczu. Po półtoraminutowym posiadaniu piłki, goście zdecydowali się na próbę field goala z 46 jardów, więc blisko nie było. Jednak kolejny z bohaterów ostatniego Super Bowl, Garrett Hartley znów pokazał na co go stać, zdobywając trzy punkty dla Saints. Potem piłka średnio co około dwie minuty zmieniała posiadacza, żeby w końcu po przechwycie, spowodowanym przez DB San Francisco Phillipa Adamsa, który źle ją złapał  po wykopie, po czym ją upuścił, trafiła znów w ręcę gości.Saints byli 12 jardów od endzone gospodarzy. W momencie gdyby goście zdobyli TD, 49-tkom byłoby już piekielnie trudno wyrównać (byłoby wtedy 26-14). Na szczęście obrona się spisała i TD został zamieniony na 19-jardowy field goal Hartleya. Było 22-14 dla Saints, a czasu zostało bardzo niewiele,bo tylko około 2 minuty. Widząc to, drużyna gospodarzy ruszyła do ataku w iście heroiczny sposób. Znakomita gra passingiem Adama Smitha i popisy Franka Gore'a pozwoliły zdobyć 49-tkom TD w 53 sekundy! Jednak do wyrównania ze Świętymi brakowało 2 punktów, więc gospodarze zdecydowali się na próbę za 2 punkty (2-point conversion), która początkowo nie został uznana, jednak po oficjalnej powtórce San Francisco mogło cieszyć się remisem. Po otrzymaniu piłki, Saints zostało lekko ponad minutę czasu na zmianę wyniku meczu. Zaczął się szaleńczy wyścig z czasem, podczas którego Świętym udało się wejść dosyć blisko endzone przeciwnika, dzięki świetnej grze Breesa. I choć goście dostali 5 jardów kary za falstart jednego ze swoich, to mogli jeszcze wykonać 37-jardową próbę field goala, która udała się Hartley'owi, a ten został bohaterem meczu. Końcowy wynik głosił zwycięstwo gości 25-22, choć gdyby 49-tki wykorzystały swoją szansę na TD w drugiej kwarcie, oraz nie nałapali tak wielu kar, co tylko pomogło Saints, mecz mógł skończyć się zupełnie inaczej.


Drew Brees (QB Saints) był jednym z
bohaterów ostatniej odsłony meczu.
  W innych ciekawych meczach tej kolejki, Wikingowie ulegli Delfinom na własne życzenie w końcówce meczu (14-10), Tygrysy Bengalskie pokonały Kruki (15-10), a po emocjonującej końcówce meczu na FedEx Field, Czerwonoskórzy ulegli ostatecznie Houston Texans 30-27. Miała także miejsce bratobójcza walka Manningów, którą przegrała drużyna tego młodszego, tak więc Giganci zmieceni przez Colty 14-38. Cieszy także pierwsze zwycięstwo Oakland Raiders nad Taranami, w składzie z naszym Polskim Młotem Sebastianem Janikowskim. Co ciekawe nasz rodak zdobył dla Raiders najwięcej punktów (10).

Frank Gore - mój nowy no.1 wśród
biegaczy w NFL.

  W nadchodzących meczach następnej kolejki można polecić mecze Stalowych z Bukanierami, którzy mają na koncie po 2 zwycięstwa oraz Green Bay Packers z Chicago Bears, czyli dwóch pierwszych miejsc północnej dywizji NFC (obydwa zespoły również mają po 2 zwycięstwa). Ciekawi też mecz dwóch drapieżników - Panter i Tygrysów Bengalskich, jednak tym pierwszym w obecnym sezonie nie idzie zbyt dobrze. Zawsze można także pokibicować Oakland w starciu z Kardynałami. Tak czy siak,emocji na pewno nie zabraknie :)

czwartek, 9 września 2010

MUZYKA - Parkway Drive : Deep Blue (2010)





1. "Samsara" 1:45
2. "Unrest" 2:19
3. "Sleepwalker" 4:01
4. "Wreckage" 3:21
5. "Deadweight" 3:47
6. "Alone" 4:30
7. "Pressures" 3:22
8. "Deliver Me" 4:13
9. "Karma" 3:49
10. "Home Is for the Heartless" (featuring Brett Gurewitz of Bad Religion) 4:08
11. "Hollow" (featuring Marshall Lichtenwaldt of The Warriors) 3:00
12. "Leviathan I" 3:49
13. "Set to Destroy" 1:34

Całkowity czas : 43:36

  Australijski zespół Parkway Drive należy do zespołów grających gatunek, który już od ładnych paru lat traktowany jest z przymrużeniem oka i często również z pogardą, jako muzykę w świecie metalowym najbardziej oklepaną, gdzie nic nowego nie da się już wymyślić (w końcu wokalista mojej ulubionej kapeli zgodnie z całą rzeszą znawców metalu, twierdzi, że owy gatunek to syf jakich mało). Mowa tu oczywiście o gatunku, który kazał zwać się metalcore. Ściślej mówiąc, Parkwayowcy obok Buried In Verona i reaktywowanego dwie wiosny temu I Killed The Prom Queen, stanowią ścisłą czołówkę australijskiej sceny metalcorowej. Śmiem nawet twierdzić, że po wydaniu owego albumu, stanowią obecnie najlepszy band tego typu w krainie dziobaków i kangurów. Dlaczego tak się stało? Otóż o tym poniżej.

  Z zespołem po raz pierwszy zetknąłem się pod koniec roku 2007, kiedy to miała miejsce premiera ''Horizons'', poprzedniego wydawnictwa grupy. I choć płytę polecił mi ktoś, kto był nią podniecony jak chłopaczek, który pierwszy raz włączył TVN Turbo po 23, to płyta nie odbiła się w moich uszach zbyt szerokim echem, choć nie powiem żeby była zła. Mimo tego, kiedy jakoś w marcu przeczytałem o premierze nowego albumu zaplanowanego na końcówkę czerwca tego roku, od razu umieściłem Deep Blue na liście płyt ''do obczajenia''. Obecnie, słuchałem owego dzieła, bo tak śmiem ten album nazywać, dziesiątki razy i uważam, że Deep Blue nie da się pokochać za pierwszym czy drugim przesłuchaniem - trzeba się z nim po prostu jakiś czas osłuchać, a miłość przyjdzie sama. Tak bynajmniej było w moim przypadku.

  A teraz zapraszam na krótką podróż po wszystkich kawałkach z płyty, aby trochę ją przybliżyć, tym co jeszcze nie mieli z nią styczności. Zaczynamy od ''Samsary'' czyli po prostu intra, które z sekundy na sekundę staje się coraz bardziej hałaśliwe, aby w końcu uraczyć nas próbką wokalną Winston McCall'a. Następnie przechodzimy do niezwykle szybkiego i mocnego ''Unrest'', gdzie McCall popisuje się swoją wokalizą, która jak widać znacznie mu się wyostrzyła i polepszyła od ''Horizons''. Utwór kończy się wyśmienitym breakdownem, i choć brzmi dosyć progresywnie, to Niepokój nie trwa nawet trzech minut. Zresztą progresji na Deep Blue nie brakuje. Kolejna pozycja, to singlowy Sleepwalker, który opiera się na jednym motywie czy raczej riffie, lecz w roli singla odnajduje się znakomicie i szybko wpada w ucho. Przechodzimy do ''Wreckage'' ze swoim niesamowitym początkiem i genialnym riffem, który pod sam koniec zostaje okraszony ciekawą gitarą w tle. Po Wraku, przyszedł czas na ''Deadweight'' z chyba najbardziej wpadającym w ucho początkiem na całym albumie, po którym utwór niesamowicie przyspiesza, oczywiście po to, żeby w połowie zwolnić jak to na Parkwayowców przystało. W końcu mamy do czynienia z najdłuższą kompozycją na płycie, więc mowa tu o ''Alone''. Podczas pierwszych przesłuchań owa kompozycja ni w ząb do mnie nie docierała, jednak z czasem zacząłem doceniać jej intrygującą linię melodyczną i chwytliwe gitary. Zostawiając Samego w spokoju, natykamy się na ''Pressures", które zaczyna się dziwnymi krzykami Winstona, po których już growlem przekazuje nam, że samotność jest jego tarczą i zbroją oraz, że widział gębę śmierci. Jednak nie to czyni ten utwór takim dobrym jakim jest. Zasługę tą przypisuję bardziej jego niesamowitemu tempu, wśród którego możemy znaleźć dwie krótkie, choć genialne solówki. Kolej na "Deliver Me", który podobnie jak reszta posiada świetną linię melodyczną oraz zmiany tempa, jednak najciekawsze tu jest zwolnienie i wyciszenie w połowie utworu. Następna jest ''Karma''. Z kolei ten kawałek nie wyróżniałby się niczym, gdyby nie niszczycielska gitarka pojawiająca się w połowie, choć niestety nie zostaje z nami do końca utworu. Przyszedł czas na jednego z moich faworytów na Deep Blue. Mowa tu o numerze dziesięć, czyli "Home Is for the Heartless". Utwór zaczyna się półminutowym wstępem, podczas którego słyszymy lekką gitarę z przyśpiewką ''łoooo łooo'' (jak się później okazuje występującą w refrenie)w tle, która brzmi trochę jak głosy panów po dużej dawce napojów z procentami (oczywiście nie chodzi mi tu o stu procentowe soki). Ale mimo tego, cała kompozycja jest iście cudowna. Chwytliwa melodia, ciekawy lirycznie refren okraszony oczywiście dawką ''łoooo łooo'', która jednak brzmi już o niebo lepiej oraz świetne tremolo po stwierdzeniu, że miłość i nadzieja już tu nie żyją, a mowa zapewne o naszym świecie. Dzięki ciotuni Wikipedii, dowiedziałem się, że w utworze tym pojawia się pan Brett Gurewitz z formacji Bad Religion i wydaje mi się,że to on odpowiada za owe ''łoooo łooo''. Niestety nie wiem czemu los tak chciał, ale po tym niesamowitym kawałku, przyszedł czas na najsłabszą kompozycję na albumie. No,zdarza się. ''Hollow'', bo o nim mowa, nie oferuje po prostu niczego ciekawego, jak inne utwory, co czyni z niego kompozycję całkiem znośną, lecz szybko znikającą w odmętach pamięci. Ponoć w utworze również gościnnie pojawia się jakiś facio, ale moje uszy go tam nie wykryły (może zbyt słabo się wsłuchały?). Na ''Leviathan I'' następuje polepszenie klimatu, który trochę skaził ''Hollow'', choć tu również nie ma cudów, ale za to jest świetna perkusja. Zresztą Ben Gordon na bębnach odwalił kawał dobrej roboty, czasem grając wolno i bardzo ciężko, a innym razem osiągając na swym sprzęcie orbitę. Deep Blue kończy najkrótsza, bowiem półtora minutowa kompozycja, jaką jest ''Set to Destroy'', która jest swoistą prezentacją stylu grania zespołu w pigułce. Bowiem zaczyna się niesamowitym tempem, które narzuca potężna perkusja i krzykami McCall'a, że nasz czas nadszedł i to koniec naszych dni, które później nagle zostaje zastąpione przez dobry breakdown, zakończony wykrzyczeniem tytułu utworu. Niesamowity kawałek. I tak, nasza krótka a zarazem burzliwa podróż dobiegła końca.

  Zewsząd mówi się i słyszy o tym, że metalcore powoli dogasa, aż w końcu umrze śmiercią tragiczną, jak na syfiasty gatunek przystało. Jednak Deep Blue australijskiego kwintetu Parkway Drive, pokazuje raczej, że metalcore ma się dobrze i do grobu mu się nie spieszy, oraz że potrafi jeszcze zaskoczyć genialną płytą w swym nurcie. Osobiście jak do tej pory jest to dla mnie pozycja numer jeden na liście najlepszych płyt roku Pańskiego 2010, a że nie oczekuję już zbyt wielu premier, i nie sądzę, żeby któraś z nich przebiła owy album, więc myślę, że Deep Blue na owej pozycji już zostanie. Dlaczego więc nie daję dziesiątki? Za ''Hollow'', który jest niczym innym niż tylko niezłym utworem, a poza tym niektóre z pozostałych kompozycji również nie sięgają przysłowiowego nieba. Jednak są to tylko drobniutkie błędy przy pracy, dlatego Deep Blue gorąco polecam każdemu kto lubi cięższe brzmienia i od metalcoru nie ucieka jak od zgryźliwej teściowej. I nawet jeśli za pierwszym razem Deep Blue wyda Wam się co najwyżej średni, dajcie mu kolejną szansę a myślę, że będziecie miło zaskoczeni.

Moja ocena : 9,5/10

poniedziałek, 6 września 2010

GRA - Battle Realms

                                       


Producent : Liquid Entertainment
Światowa data premiery : 09 listopada 2001
Data wydania w Polsce : 18 września 2002
Cena w dniu premiery : 49 zł

 

  Jest wiele gier, które krótko po swojej premierze odchodzą do lamusa, ponieważ nie udaje im się przetrwać próby czasu z perspektywy ciągłej ewolucji gier, bądź też nie oferują graczowi czegoś, do czego z chęcia by wrócił. Tego typu gry trafiają na naszą półeczkę, aby zasilić szeregi nieużywanych już rzeczy, których jedynym przeznaczeniem jest zbieranie wielkich ilości kurzu, dopóki nie zabierzemy się za porządki. Jednak są też gry, które mają na karku prawie dekadę, a i tak po ich ,,odpaleniu'' potrafią nas mile zaskoczyć i przykuć do monitora na długie godziny. Do takich pozycji należy gra Battle Realms, pochodząca ze studia Liquid Entertainment, które parę lat później stworzy dosyć sławetną ''Wojnę o Pierścień''.

Battle Realms to dosyć klasyczny RTS osadzony w świecie Orientu i jak to już w strategiach bywa, przyjdzie nam odzyskiwać utracone imperium naszych przodków. Mimo tego, że brzmi nam to tak znajomo, jak utwór, którego słuchamy w kółko, to jednak fabuła gry jest dosyć ciekawa i nie do końca infantylna, zresztą w krainie roninów i samurajów nie ma miejsca na infantylizm ;)

Klan Wilka w pełnej krasie.
  Walka o władzę w świecie Battle Realms toczy się między klanami Smoka, Węża, Wilka oraz Lotosu. W kampanii niestety możemy grać tylko tymi dwoma pierwszymi. Każdy klan ma swoje różne jednostki, inne cechy i unikatowe umiejętności, słowem - ma swoje wady i zalety. Klan Smoka jest najbardziej zbliżony do klimatu Oreintu, bowiem możemy tu spotkać zwykłych włóczników, łuczników i samurajów. Wąż też nawiązuje do tradycji Dalekiego Wschodu, bowiem ich najlepszą jednostką jest ronin. Oprócz tego, możemy u nich spotkać bandytów, włóczęgów i co ciekawe... muszkieterów. Klan Wilka wywodzi się z byłych górników służących niegdyś Lotosowi, ale po ucieczce z kopalń założył swoje własne państwo. Z powodu ,,górniczej'' przeszłości, ludzie Wilka mają więcej wspólnego z jaskiniowcami niż wojownikami, mimo to jednostki takie jak Potłuk czy Paker na pewno wywołają uśmiech na naszej ,,facjacie''. Lotos to już czyste fantasy, mroczny klan z mrocznymi budowlami i jednostkami nastawionymi na szerzenie wszechobecnego chaosu i zarazy. Grając Lotosem mamy okazję poznać takie jednostki jak Nawiedzony, Nieczysty czy po prostu Chory ;]
Jeden z głównych czarnych charakterów oraz
przywódca Lotosu - Zymeth.
  Rozgrywka w Battle Realms nie różni się niczym innym od innych erteesów - albo rozwalamy wszystko w drobny maczek, albo musimy kogoś wyprawić na ,,zieloną trawkę''. Do rozbudowy i rozwoju naszej osady potrzebne są nam tylko dwie rzeczy - ryż i woda, co niestety traci na realizmie, bo z całym szacunkiem, ale ,,ryżowych chałupek'' nie widziałem. Zapomnijmy więc o łupaniu kamieni, ścinaniu drzew czy hartowaniu stali rodem z Settlersów - to kraina ryżem i wodą płynąca. Wstrząs przeżyją także miłośnicy fortyfikacji i otaczania się wieżami obronnymi, które nie pozwolą nieprzyjacielowi nawet pierdnąć na naszym terenie. Battle Realms oferuje budowę maksymalnie czterech strażnic, które są bardziej podobne do stanowiska sędziego z meczów siatkówki. Jest więc czego się czepić, choć osobiście nie uważam tego za koszmarny błąd twórców godny pobytu w Alcatraz. Battle Realms ma jednak pewną niepowtarzalną cechę, która odróżnia ją od innych pozycji. Mowa tu o rozwoju jednostek bojowych, który jest bardzo nietypowy i nowatorski. Jak to już w strategiach bywa, zrekrutowany łucznik, łucznikiem pozostanie i choćby się dwoił czy troił, nie zamieni łuku na miecz. Tutaj jest zgoła inaczej - po wysłaniu chłopa na strzelnicę i jego treningu na łucznika, możemy z powodzeniem wysłać go również do dojo, gdzie stanie się jednostką zdolną do walki wręcz i na dystans. Innymi słowy, każda jednostka w grze może (np. jeśli gramy Smokiem) zostać samurajem, choć wcale nie musi.Dobre,co?
Typowe pole bitwy w Battle Realms,
słowem -  połamanie z poplątaniem :)

   Za pomocą punktów zwycięstwa (Yin albo Yang), które zdobywamy za wysyłanie wrogów na tamten świat, możemy kupować naszym jednostkom ulepszenia, takie jak zadawanie większych obrażeń czy większe zdrowie. Oprócz tego, po wybudowaniu stołbu możemy najmować Mistrzów Zen, lub prościej bohaterów, których specjalne umiejętności pomogą nam osiągnąć przewagę na polu bitwy. Ciekawe jest to, że owi bohaterowie nie są jak herosi z innych gier, którzy pokonują hordę przeciwników, a jedyna krew na nich, to krew wrogów. Tutaj bohaterowie wspomagają nasze główne siły, jednak w samotnym starciu z wrogiem giną w walce z dwoma średniej klasy jednostkami, co moim zdaniem się chwali.            


Potyczka Węża z Wilkiem.
   W grze bardzo ważną rolę odgrywa również taktyka - bez jakiegokolwiek jej wypracowania możemy zapomnieć o odniesieniu wiktorii. Niektóre misje wymagają od nas wręcz zawrotnej szybkości (szczególnie te, gdzie walczymy z więcej niż jednym przeciwnikiem), w innych zaś powolna rozbudowa i rekrutacja wielkiej armii to klucz do sukcesu. Często również teren utrudnia nam rozbudowę oraz obronę, co również dodaje grze smaczku. Mimo fantastycznych jednostek, gra realistycznie oddaje sposoby walki, co czasem w innych strategiach woła o pomstę do nieba, kiedy dla przykładu mamy do czynienia z kusznikiem zaatakowanym przez szermierza, który dzielnie ,,naparza'' w tego drugiego bełtami z odległości 10 centymetrów, podczas gdy tamten raz po raz przekłuwa go mieczem. W Battle Realms zaatakowany z bliska kusznik, zacznie co najwyżej ,,okładać'' przeciwnika kuszą lub po prostu ucieknie, bo nie jest stworzony do ,,solówek'' z jednostkami przeciwnika. Tak więc jednostki balistyczne w starciu z tymi walczącymi wręcz tracą możliwość ostrzału z racji bronienia własnej skóry.

Jak już wspomniałem, klan Wilka
jest dosyć ,,staroświecki''.
  Oprócz kampanii opowiadającej o losach spadkobiercy klanu Węża Kenjiego, który w zależności od naszej decyzji może stać się przywódcą Węża lub Smoka, do naszej dyspozycji oddany został szereg map do potyczek od 2 do 8 graczy, również przez internet. Mapy są ciekawe, a rozgrywki na nich toczone mogą zapewnić sporo zabawy z innymi graczami jak i z komputerem, bowiem AI komputerowych przeciwników stoi na dość wysokim poziomie o czym również chciałem wspomnieć. W Battle Realms sztuczna inteligencja może przysporzyć nam wielu nerwów, z racji tego, że jest bardziej upierdliwa ze swoimi atakami niż komary w porze letniej, a zaatakowana na swoim terenie, broni się do końca próbując odbudować to, co tak ochoczo niszczymy. I choć kiedy mamy do czynienia z jednym wrogiem na mapie, to pokonanie go nie jest specjalnie trudne, to w przypadku walki z dwoma naraz, pojawiają się przysłowiowe schody. Mowa tu bardziej o rywalizacji w kampanii, bowiem w potyczce ustawionej na 7 komputerów i mnie, na najwyzszym poziomie, wygrałem bez większych trudności, choć trochę mi to zajęło.

Shinja - generał Węża. Od
razu widać czego chłop
lubi słuchać ;]
 Na koniec może o oprawie wizualnej i muzycznej słów kilka. Zacznę od tej drugiej bo nie ma co się nad nią rozwodzić - muzyka jest przyjemna i klimatyczna, co bardzo umila rozgrywkę i w żadnym stopniu nie przeszkadza nam oraz nie rozprasza naszej uwagi. Co się zaś tyczy grafiki, również wypada na jej korzyść, bowiem patrząc na datę premiery gry, która jak widać jest kapkę starsza od dziadka Warcrafta III, który graficznie dosyć przewyższa możliwości Battle Realms, to jednak jest się pod wrażeniem oprawy wizualnej gry, która cieszy oczy, mimo że brak w niej jakiś szczególniejszych detali. I mimo tego, że nie ma tu mowy o 3D, plusem jest możliwość gry z dwóch perspektyw - klasycznej od góry, i drugiej, nieco obniżonej. Atutem gry jest również jej cena, która na pewno pomogła jej ,,wykosić'' z rynku kilku konkurentów.

 Podsumowując - Battle Realms to świetna strategia czasu rzeczywistego, która zaskakuje niekonwencjonalnymi cechami rozgrywki, jak i cieszy niesamowitą grywalnością jak na prawie dziesięciolatkę, co cieszy tym bardziej. Grę polecam każdemu miłośnikowi erteesów, nawet jeśli nie przepada za klimatem Orientu, ponieważ Battle Realms oczarowało mnie na kilka wieczorów i nocy jak już dawno nie zrobiła tego żadna inna gra i z pewnością będę do niej często wracał. Może i moja ocena jest zbyt wygórowana, ale tak klimatycznych i wciągających strategii dziś niestety już brak.

Okładka gry.
Moja ocena : 9/10